Trudno dzisiaj pisać o czymś innym, ale ta dyskusja jest już chyba na wyczerpaniu. Polemizowanie z czerwonymi o powstaniu, podobnie zresztą jak o czymkolwiek innym, nie ma sensu. Mimo to garść uwag.

W wielu wypowiedziach jak refren przewija się  żal nad kwiatem polskiej inteligencji, która poległa w powstaniu. I jak to rzekomo brakowało ich potem w PRL. Argument jest niedorzeczny, bo wewnętrznie sprzeczny. Ci, którzy polegli w powstaniu, nie mieliby, w razie przeżycia, żadnej możliwości realizacji swoich marzeń w PRL. W najlepszym razie czekał ich los Anody i Pileckiego, w najgorszym TW lub emigracja. 

Ktoś tam pisze, że Czesi byli mądrzejsi, bo ocalili Pragę. A po co nam piękne mury, w których nie ma duszy?

Powstanie, wydaje mi się, to coś więcej niż kolejna przegrana bitwa, to OFIARA ZAKŁADZINOWA, fundament naszej powojennej tożsamości. Bez powstania bylibyśmy może bogatsi o kilka pałaców i bibliotek, ale przetrąceni moralnie.

Jeżeli wszystko będziemy sprowadzać tylko do wartości materialnych, to nie zrozumiemy tego nigdy. Nie zaakceptujemy. I nie dogadamy się.

Co do losu ludności cywilnej, to ciągle mam w głowie strzęp jakiejś relacji o zamordowaniu pewnej rodziny na Woli (podobnie jak setek innych) i ciagle się zastanawiam, jak bym to oceniał, gdyby to była MOJA rodzina, moi zamordowani kolejno na oczach matki i ojca synowie? Czy, gdybym przeżył, miałbym pretensje do powstańców o życie moich dzieci?  Dalibóg nie wiem, ale nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, że tak. Przecież to była wojna. Zginąć można było w każdej chwili, z byle powodu. Nie tak to inaczej.