Jest to druga część tekstu. Pierwsza część dostępna jest >> tutaj <<.
 
Karakałpacja
 
Karakałpakstan jest największym wilojatem (czymś rodzaju województwa) Uzbekistanu, który dodatkowo posiada status autonomicznej republiki. Według innych źródeł to nie jest żaden wilojat tylko po prostu autonomiczna republika. Zajmuje obszar ponad 1/3 powierzchni Uzbekistanu, na którym mieszka ok. 1300 tys. osób czyli niecałe 5% ludności Uzbekistanu. Niegdyś teren ten był częścią Kazachstanu, później został włączony do Imperium Rosyjskiego, a od 1930 roku jest częścią Uzbekistanu. To tutaj Amu-Daria wpada do Morza Aralskiego, to tutaj był jeden z dwu największych aralskich portów – Moynak. Jeszcze w połowie XX wieku rosły tu ponoć lasy, w których grasowały tygrysy, a na polach uprawiano bawełnę. Dziś pejzaż Karakałpacji stanowi głównie słona pustynia.
 
Uzbecy stanowią jedynie 33% mieszkańców Karakałpaku, a sami Karakałpacy twierdzą, że zdecydowanie bliżej im do Kazachstanu niż do Uzbekistanu. Ich języki są bardzo zbliżone, natomiast uzbecki postrzegają jako zupełnie inną rodzinę. Gdyby mieli wybierać, to nie ma wątpliwości, że wybraliby Kazachstan. Ale los rzucił ich w objęcia Taszkientu i trudno, starają się żyć jak mogą. Tutaj zawsze rządziło jakieś inne imperium. Od Czyngis Chana, przez Tamerlana, po Imperium Rosyjskie. Nawet Uzbekistan jako taki został niepodległym krajem dopiero w 1991 roku.
 
W całym Uzbekistanie mieszkańcy twierdzą, że za Sojuza było lepiej niż teraz, była praca, nie było aż takiej korupcji, natomiast teraz zupełnie jawnie zbiera profity tylko klasa rządząca. W Karakałpacji ta opinia jest jeszcze bardziej nasilona. Taszkient traktuje ten region jak zbędnego bękarta. Wstrzymane są jakiekolwiek inwestycje i dotacje, w państwowych firmach niewypłacane są pensje po kilka miesięcy, a jak w końcu są wypłacane to tylko częściowo. Region wysycha coraz bardziej i coraz bardziej biednieje. Stolica nie zamierza z tym absolutnie nic robić. Jedynie Gazprom inwestuje w eksploatację bogatych złóż gazu.
 
Pomimo tego ludzie tutaj są, podobnie jak w większości krajów Azji Środkowej, niezwykle uprzejmi i uczynni. Zarówno wobec siebie nawzajem jak wobec obcych. Z jednej strony nienawidzą rządzącego nieprzerwanie od upadku ZSRR prezydenta Karimowa i jego klikę, ale jednocześnie nie pałają żądzą odwetu lub zemsty. Są nastawieni pokojowo. Kilka miesięcy wcześniej jacyś „terroryści” wysadzili i spalili największy w Nukusie dom handlowy. Ani prasa, ani telewizja nie zająknęła się na ten temat. Cisza. Nic się nie stało. Ale wypalony szkielet stoi do dzisiaj. A Karakałpacy się dziwią, kto to mógł być? Prowokacja Taszkientu? Przecież oni tylko zniszczyli dobytek normalnych ludzi oraz ich miejsca pracy. Według miejscowych to żadni terroryści, tylko zwykli wandale. Bo jakiś dom handlowy w Nukusie stolica i tak ma w głębokim poważaniu.
 
Zastanawia w takim razie dlaczego Karimow i jego ludzie są nieustająco wybierani w kolejnych wyborach? Odpowiedź jest prosta. Nie muszą w tym celu uciekać się do fałszerstw. Wystarczy dla zachowania pozorów demokracji wystawić kilku kandydatów, z których każdy będzie z „układu”, ale na różnych poziomach zaufania. Kandydat z najniższej półki będzie przedstawiany jako opozycja. A po wyborach głosy są liczone i okręgi, w których człowiek Karimowa dostał najmniej głosów lub gdzie poszło mało ludzi do urn, mają radykalnie obcinane i tak wątłe budżety. Tworzy się więc specyficzne współzawodnictwo, aby mieć jak największy odsetek głosów na właściwego człowieka. Kontrkandydat i tak jest tylko figurantem. Nie opłaca się głosować niewłaściwie albo w ogóle nie głosować. Tak wygląda Uzbecka demokracja na poziomie zwykłych ludzi. Jak sobie dołożymy aresztowania politycznych aktywistów, tortury i wysyłanie wojska na ulicę w razie najmniejszych demonstracji – nie powstaje zbyt różowy obraz. Obraz postkomunizmu w pełnej krasie z zachowaniem najlepszych radzieckich wzorów.
 
Jest też oczywiście druga, jaśniejsza strona medalu. Na ulicach jest niezwykle bezpiecznie. Nawet po zmroku nie widać śladu agresji. Kiedyś zmorą turystów były powszechne haracze na niezwykle częstych na drogach punktach kontrolnych. Teraz policja najwyraźniej otrzymała prikaz, aby do turystów podchodzić bardzo pobłażliwie, opiekuńczo i pomocnie. Osławione łapówki przy bramkach odeszły w zapomnienie. Gdy policjant widzi, że kierowca wiezie zachodnich turystów, przepuszcza samochód bez żadnej kontroli. Karimow wziął się w końcu za solidny PR, który może przynieść odpowiedni skutek, bo w każdym z turystycznych miast liczba turystycznych wycieczek (wśród których prym wiodą Francuzi) jest powalająca. Kasa zostaje w kraju, a opinie wracają razem z podróżnikami. Nie niepokojony turysta będzie się zastanawiał, podobnie jak w Chinach Roku Olimpiady: dlaczego ci żądni sensacji dziennikarze piszą tylko o torturach, zamiast o pięknych zabytkach Samarkandy?
 
Na dnie
 
Poranek był zaskakująco chłodny. Na szczęście nie zmarzliśmy, ale wyjście ze śpiwora było bolesne. Szybko wrzuciliśmy rzeczy do plecaków, plecaki do samochodu, chleby do żołądków i ruszyliśmy w kierunku Moynaqu. Wschód słońca niestety był zasłonięty przez chmury, wiec ten punkt programu trzeba było wykreślić. W ramach rekompensaty spotkaliśmy po drodze samotnego orła, który upolował coś, jakieś sto metrów od drogi.
 
Po zjechaniu na dno kierowca zatrzymał samochód, żeby wymienić jakąś zużytą część przy silniku. Było zatem kilka minut na rozprostowanie kości i kontemplację księżycowego krajobrazu. Łyse wzniesienia klifu, rachityczne powysychane krzaczki, na których osadziła się warstwa soli, spękana ziemia pokryta małymi muszelkami, które znaliśmy z aralskiego wybrzeża, porozrywana i zardzewiała karoseria starego autobusu – wszystko razem tworzyło niezwykłą aurę antytezy tajemniczego ogrodu, który był przecież kwintesencją życia, w przeciwieństwie do tego miejsca, które było kwintesencją końca. Wszyscy robiliśmy zapamiętale zdjęcia spękanej ziemi, by pamiętać czemu należy szanować wodę.
 
W miarę oddalania się od klifu pejzaż stawał się coraz mniej przyjazny. Myślałem że to nie możliwe, ale każdy kolejny kilometr zmieniał moje wyobrażenie o znaczeniu pojęcia „pustkowie”. Droga nie była tak wyboista jak poprzedniego dnia. Koleiny były płytkie i nie rozjeżdżone oraz prawie bez zakrętów. Mogliśmy jechać znacznie szybciej. W pewnym momencie całkowicie skończyła się jakakolwiek roślinność. Szary suchy popękany muł upstrzony był koralikami muszel. Miałem wrażenie, że zaraz przyjdzie fala i nas pochłonie jak egipską armię która goniła Mojżesza przez Morze Czerwone. Nikt z nas nic nie mówił, każdy zafascynowany patrzył przez okno, z zaciśniętymi wargami wypatrując na horyzoncie końca pustki.
 
Szymbergen opowiadał poprzedniego wieczoru, że po drodze do Moynaqu jest fragment lasu, gdzie czasem poluje na króliki albo kuropatwy. Zdarzają się też inne zwierzęta, na przykład lisy. Dojechaliśmy w końcu do tego „lasu”. Gdyby kierowca nie powiedział mi że to jest to miejsce z jego opowiadania, nigdy bym się nie domyślił, że można to coś nazwać lasem. Zarośla, faktycznie były gęściejsze i bardziej zielone niż gdzie indziej. Ale żadna roślina nie była wyższa od samochodu.
 
Droga doszła do miejsca, które po deszczu jest ponoć bardzo trudne do pokonania. Szymbergen opowiadał, jak kiedyś przez dwie godziny walczyli, by przejechać mały wąski rów. Gdy jest sucho można go nawet nie zauważyć, ale gdy zaczyna padać - płynie nim woda, a brzegi robią się cholernie śliskie. Na szczęście dla nas tym razem pogoda była normalna. Wjechaliśmy w końcu na coś w rodzaju utwardzonej drogi na specjalnym nasypie. Nie było asfaltu, ale też nie była to już zwykła polna droga. Co więcej, drogi co kilkadziesiąt kilometrów krzyżowały się ze sobą. Zagadka ich przeznaczenia szybko się wyjaśniła wraz z pojawieniem się na horyzoncie szybów Gazpromu. Szymbergen ostrzegł, żeby nie pokazywać aparatów fotograficznych, bo pracownicy tych szybów bardzo nie lubią zdjęć. Wyschnięcie Aralu na pewno ułatwiło eksploatację tutejszych złóż gazu.
 
Pożegnanie
 
Po przejechaniu 250 km po niegdysiejszym dnie Morza Aralskiego wjechaliśmy znowu na asfalt. To była miejscowość Uchsay. Kilkanaście kilometrów dalej rozpoczął się Moynaq. Kierowca pokazywał raz na prawo, raz na lewo: o tu była największa fabryka konserw, a tu była fabryka czegoś tam, a tam była inna fabryka. Dziś te miejsca straszą wybitymi szybami albo odartymi ze ścian żelbetowymi szkieletami. Jeden z nielicznych zadbanych domków to szare parterowe biuro Gazpromu. Jest to jedyny obecnie pracodawca w okolicy. Z miasta liczącego kilkadziesiąt tysięcy ludzi zostało do dzisiaj kilkaset osób.
 
Zajechaliśmy na parking przy starym porcie. Na parkingu ustawiono tablice informujące o rozmiarach zmian w granicach Morza Aralskiego oraz o historii tych terenów. Zdjęcia satelitarne z 2004 oraz 2007 roku uświadamiają tempo wysychania, które ciągle rośnie. Całkiem możliwe, że już za kilka-kilkanaście lat Morze Aralskie będzie jedynie wspomnieniem. W Kazachstanie, przy pomocy Banku Światowego, wybudowano tamę Kok-Aral na wąskim przesmyku łączącym północną i południową część jeziora. Dzięki temu wody Syr-Darii są w stanie zasilić mniejszy akwen Jeziora Północnoaralskiego. Jest szansa, że ten fragment dawnego Morza przetrwa. Dla części Uzbeckiej raczej już nie ma nadziei. Kilka lat temu przywódcy państw regionu spotkali się by radzić, co zrobić dla ratowania Aralu. Jedynym wyjściem byłaby rezygnacja z wielkich obszarów upraw bawełny, zamknięcie kanałów i przewrócenie głównego nurtu wody w koryto Amu-Darii. Jednak Uzbekistan stwierdził, że nie może pozwolić sobie na taki krok, że jego po prostu na to nie stać i w związku z tym nic nie zostało zrobione, ani nawet postanowione.
 
Na białym słonym piasku straszą stare rdzewiejące rybackie kutry. Będące symbolem katastrofy aralskiej widnieją na fotografiach przy wszelkich informacjach o tym regionie. Szczerze mówiąc, te mojnackie statki mocno mnie rozczarowały. Wyobrażałem sobie okręty na pustyni, w pozostałościach portu zasypanego piaskiem, albo wręcz gdzieś na horyzoncie, pośrodku pustyni. Statki w Moynaqu to były zwykłe małe kutry rybackie, przerdzewiałe do szpiku, z poszyciem rozebranym na złom. Nie zostało ich dużo. Dosłownie kilka sztuk. Tylko na jednym można dostrzec resztki farby. Po zabudowaniach portowych też nie zostało najmniejszego śladu.
 
Ostatni rzut oka na horyzont i pojechaliśmy w kierunku Nukusu żegnając ostatecznie przygodę z Aralskim Morzem.