Ameryka się obudziła. A co z Tobą Polsko?

avatar użytkownika MoherowyFighter

Dedykowane specjalnie Oszołomowi z Ciemnogrodu, który nieomal rok temu pod moim wpisem, pt. Prawica krajowa bezjajeczna, skomentował był m.in.:

(…) W Polsce mamy system parlamentarno-gabinetowy a nie prezydencki. Kaczyński był całkowicie uzależniony od większości parlamentarnej, czym Obama przejmować się nie musi.

To ja już dzisiaj jestem pewien, że wczorajszy wynik wyborczy spowodował, że Obama musiał się nieco spocić. I to bynajmniej nie grą w golfa.

W Stanach Zjednoczonych okres „smuty” po przegranych w 2008 r. wyborach prezydenckich i do Kongresu USA właśnie się zakończył. Amerykanie opowiedzieli się za Partią Republikańską, która w śródkadencyjnych wyborach do Izby Reprezentantów zdobyła ponad dwieście trzydzieści miejsc, uzyskując nad nią kontrolę, z kolei do Senatu zabrakło jej zaledwie kilku mandatów, by mieć większość w tej izbie.

W wyborach samorządowych, tj. gubernatorów poszczególnych stanów zdobyła ok. 70 proc. stanów, w których odbywało się głosowanie.

A nie miała łatwo, co poświadczają załączone obrazki.

Stan posiadania w Izbie Reprezentantów przed głosowaniem.

Stan posiadania w Senacie przed głosowaniem.

Widać stąd, że wieszczony przez różnej maści lewaków i liberałów „koniec prawicy” jest tyleż prawdziwy, co sarkazm ukuty przez jednego z klasyków literatury, iż pogłoski o jego śmierci były mocno przesadzone.

I właśnie. Ameryka się obudziła. Obudziła bynajmniej nie dlatego, że telewizyjnie uwierzyła w szamańskie zaklęcie „Yes, we can.” lecz dlatego, że za rozlicznymi błędami popełnionymi przez George’a W. Buscha nie stało nic, co jego następca mógł przełożyć na uzdrowienie amerykańskiej gospodarki, społeczeństwa oraz pozycji międzynarodowej. A czego, jak czego, to Amerykanie tak łatwo nie zapominają. To, że im nie jest łatwo dostać się do lekarza. To, że muszą wystawiać na licytacje swoje nieruchomości. To, że ich emerytury są zagrożone. To, że ich dzieci mają problemy w dostaniu się do koledży i na uniwersytety. To, że miało nie być naszych „boys” w Arganistanie, Iraku, … gdziekolwiek. To, że miało być mniej biurokratów, mniej przestępczości, miały się plamy ropy nie rozlewać i być ekologicznie itp. To, że wzrosło bezrobocie. To, że deficyt budżetowy puchnie. To tych spraw przeciętny Amerykanin nie zapomina. I na nic zdają się cyrkowe sztuczki speców od PR zatrudnionych w sztabie Demokratów. O nie. Ameryka właśnie wczoraj powiedziała, „No you can’t”. A gdy do tego doszło jeszcze „czapkowanie” mocarzom z Wall Street i udawanie, że mleko, które rozlało się w 2008 r., Demokratów wcale nie dotyczy, to (pardon za rym) przelało to czarę goryczy. Amerykanie głosują przede wszystkim swoim portfelem, nie zaś wskutek mędrkowania różnych jajogłowych z telewizora. I to trzeba przyjąć za rzecz potwierdzoną historycznie. Oni, mówiąc wprost, czniają owe „politicing”, tj. politykierstwo – owe pawie partyjniactwo – lecz twardo liczą zasób własnego portfela. I nieważne, ile Obama grałby w golfa, tenisa lub cokolwiek. Bo też, jeśli jest się spadkobiercami czasów, w których to „partia Smith & Wesson” zawsze miała racje, to warunki gry są jasne. Wczoraj Amerykanie pokazali zwyczajnie „fakę”, i tego nie zmienią żadne produkcje Hollywoodzkie.

A teraz, patrzcie, nasz kochany grajdołku, szczególnie prawicowy. Co się stało? Ano, to że obóz Republikanów dostał solidnego kopniaka w siedzisko w postaci wykształcenia się ogromnego ruchu niezadowolenia społecznego pod nazwą „Tea Party”. Sprytny myk, przyznacie. To jest to, czego nadwiślańscy politykierzy prawicowi nie są (bądź nie chcą) w stanie zrozumieć, jeśli chodzi o „wewnątrz formacyjny” doping, by chcieć (to warunek konieczny) wyjść poza swoje opłotki. Za Oceanem odezwało się gromkie „Gwałtu rety, bo idzie siła, odwołująca się do starej tradycji budowy amerykańskiej republiki, która, o zgrozo, naruszy nasze status quo!” A przecież, tak „pięknie” się różniliśmy z Demokratami. Tym sposobem, cała masa amerykańskiej, zblatowanej od najmniej dekady prawicy, dostała szwungu w tyłku. I skończyło się jakieś rozmemłanie i mazgajstwo. Bo też wyrodził się problem generalny, że jeśli na Kapitolu tak miło z „kolegami” Demokratami uprawiało się „szorstką przyjaźń”, byleby, tzw. „główne siły establishmentu” były z tego faktu zadowolone, to wystarczy trochę popisów w telewizji, by wszystko pozostało po staremu. To znaczy, by dalej boksować w koleinach dwupartyjności. A tutaj Amerykanie, których trudno podejrzewać, że nie dorośli do demokracji, pokazali mędrkom z telewizora „gest Kozakiewicza”. I w tym właśnie rzecz moje Siostry i moi Bracia w Prawicowej Wierze.

Bo też wreszcie czymże jest ów fenomen tychże „herbaciarzy”? Ano jest to oddolny ruch sprzeciwu obywatelskiego na stan, w którym znalazła się amerykańska republika po szaleństwach Busha juniora i uprawiania polityki wizerunkowej przez jego następcę. To raz. A dwa, to jest to przede wszystkim wewnątrzrepublikańska fronda, która coraz wyraźniej zaczęła dostrzegać brak zasadniczej różnicy pomiędzy wyższym establishmentem republikańskim a towarzyszami z Partii Demokratycznej. Owa fronda doszła do wniosku, że partyjnemu establishmentowi Republikanów bardziej zależy na takich wartościach, jak spijanie śmietanki z zasiadania na Kapitolu, używanie sielskiego życia na swoim ranczo bądź beztroskie uprawianie backyardu, a nade wszystko flirtowanie z mediami i finansjerą z Wall Street, zamiast na powrocie do tradycyjnych, republikańskich wartości, które dały początek młodemu państwu. Najciekawsze jest to, że „herbaciarze” nie mają żadnych struktur formalnych. Znaczy się, formalnie nie są jakąkolwiek tam zarejestrowaną partią polityczną (w odróżnieniu od bostońskiej Tea Party Darryla Perry’ego) lecz ruchem społecznym. „Herbaciarze” to wspólna nazwa dla koalicji różnych grup obywatelskich, zawodowych, religijnych itp. wyznających szeroko rozumiane wartości prawicowe. Ruch ten, choć krytykujący establishment Partii Republikańskiej, swoimi akcjami, protestami, działaniami oddolnymi oraz inicjatywami wspiera generalnie tę partię, sprzeciwiając się polityce Demokratów. Sympatycy oraz wyborcy prawicowi nie mogli po listopadzie 2008 r. zaakceptować, że ich Wielka Stara Partia po dwóch kadencjach w Białym Domu ot tak zwyczajnie sobie odpuści walkę o Amerykę i uda się na zasłużony odpoczynek. Czarę goryczy przelała wypowiedź John’a McCain’a o tym, że Nie wiem, co więcej moglibyśmy zrobić, by wygrać te wybory. Zostawię to innym do ustalenia. Nie poświęcę chwili w przyszłości ubolewając nad tym co mogłoby być. („I don’t know what more we could have done to win this election,” McCain said. „I’ll leave that to others to determine. … I won’t spend a moment in the future regretting what might have been.” http://www.msnbc.msn.com/id/27545248/) Dla przeciętnego Amerykanina taka wypowiedź oznacza jedno. Kryzys przywództwa. Zaś odpowiedź na to znajdują oni zawsze w braniu spraw we własne ręce i organizowanie się oddolne.

Dzisiaj zaczyna widać wyraźnie, że, tzw. przeciętny amerykański podatnik świadomie wykorzystuje te narzędzia, które daje jemu do ręki demokracja. Mam tutaj na myśli, nie tylko organizowanie się by zaprotestować, lecz również, by tworzyć setki jeśli nie tysiące różnych grup wzajemnie wspierających się, znajdować na to fundusze, docierać do mediów, tworzyć ferment w różnych środowiskach (na uczelniach, w szkołach, we wspólnotach religijnych, w miejscu pracy etc.). To jest robić to wszystko, w czym polska prawica kuleje i co traktuje po macoszemu. Bo to wszak nie chodzi wyłącznie o to, by założyć sobie jakąś stronkę na fejsbuku, tłiterze, postawić jakiś partyjny portal. Lecz chodzi również o to, by wsiąść do autokaru i odwiedzając 30 większych miast wytrząść tyłek przez 3000 mil. A to był jeden z wielu takich objazdów. Zresztą w kompendium wiedzy wszelakiej, tj. w Wikipedii, przeczytajcie sobie o różnych rzeczach nt. „herbaciarzy”.

Zatem, jaka jest tego wszystkiego konkluzja? Właściwie prosta. Bo wychodzi na to, że podobnie, jak w przypadku brytyjskich wyborów parlamentarnych, gdzie Brytyjczycy pod rządami Partii Pracy zaczęli zwyczajnie gnuśnieć, cokolwiek, co jest na prawicy potrzebne to różnorodność i konstruowanie sobie (bądź wykorzystywanie) różnych sił, ruchów i formacji sojuszniczych. Dopiero wówczas można skutecznie odbijać władzę i zyskiwać zdolność rządzenia. Wyjątek Fideszu jest…, no właśnie wyjątkiem. A Polska dała się ululać do snu telewizorem i wydaje jej się, że jest jej dobrze. Kołysankę Polakom nuci również mainstreamowa partia prawicowa.

P.S. Reperkusje katastrofy smoleńskiej nie są dla mnie wystarczającym uzasadnieniem bezruchu rodzimej prawicy, abstrachując całkiem zwyczajnie od punktu i możliwości startu Republikanów i wydarzeń polskich. To jest moim zdaniem zbyt naciągane „alibii”.


napisz pierwszy komentarz