To było ze  trzy lata temu, też w czerwcu. Siedzieliśmy pod Barysiówką, przy stoliku pod parasolem i patrzyliśmy na przymglone góry. Była niedzela i Rysiek przywiózł do chatki swoją Mamę, żeby sobie posiedziała na wolnym powietrzu i wypiła cappucino, którego filiżanki Basia ozdabia zawsze pomarańczowym kwiatkiem.

Towarzystwo powoli zbierało się przy kawie. - To jest moja mama - powiedział, przedstawiając nam panią o pięknych białych włosach i lekko smagłej cerze. A ja zauważyłam od razu, że ona ma ciekawy kolor oczu: to były wielkie, ciemne oczy kobiety z Południa. Hm, nie polskiej brunetki, tylko podobne do tych, jakie ma Eleni. I tak siedząc, nasłuchiwałam, co mówi starsza pani. - Rysiu, ale ona ma obcy akcent? - szepnęłam w końcu, wychwyciwszy charakterystyczne "syczenie" przy wymawianiu przez nią spółgłosek. - Bo moja mama jest Włoszką. Podskoczyłam. - Ponad 80-letnia Włoszka, od tak dawna w Polsce? - zaświeciło się światełko, jakie mam  w sobie zawsze, gdy znajdę "swój" temat. - Mój tata walczył pod Monte Cassino... - O, to ja jej nie daruję!

Spotkaliśmy się znowu zimą 2008 roku. Pamiętam, było to na Trzech Króli, a ja jeszcze nie miałam porządnego dyktafonu, tylko na kasety, i modliłam się, by mi wystarczyło taśmy. Usiedliśmy  u Nonny (po włosku babcia, ona w rodzinie jest zwana właśnie Nonną) w kuchni.  Basia zadawała jej delikatnie pytania, Rysiek uzupelniał fakty. – Ja nie chcę już tego pamiętać. Ja bym najgorszemu wrogowi nie życzyła, co ja tu przeżyłam – wzdychała Nonna łamiącym się głosem. I powtarzała to do końca naszej rozmowy. Tym bardziej cieszę się, że mimo wszystko zgodziła się to opowiedzieć...

-------------------------

Historia Nonny


Gdy w okupowanych Włoszech panował marionetkowy rząd Mussoliniego, panna Ewa Anna Zanini była nastolatką i wraz z matką-wdową oraz trojgiem rodzeństwa mieszkała w Martinazzo koło Udine. Trwała wojna, był terror polityczny i bieda. Matka nie mogła wyżywić licznej gromadki, więc gdy Ewa ukończyła 15 lat, podjęła pierwszą pracę. Najpierw pracowała w przędzalni jedwabiu w Tricessimo, potem, po ukończeniu szkoły wieczorowej, jako pielęgniarka w szpitalu w Udine. Odtąd utrzymywała pięcioosobową rodzinę, bo o posadę było bardzo trudno, a ona mogła dodatkowo przemycać resztki jedzenia ze szpitalnej stołówki.– Nam we Włoszech też nie było słodko – podkreśla teraz starsza pani, jakby broniła się przez tezą o „lżejszej okupacji”. Któregoś razu, gdy wracała do Martinazzo, zatrzymali ją Kozacy, służący w niemieckiej armii. Zajechali drogę, następnie wylegitymowali, a jeden z nich zerwał dziewczynie łańcuszek z szyi (pani Ewa pokazuje bliznę) i zmusił do oddania kolczyków. Jakby tego było mało, podarł wszystkie dokumenty. Straciła wtedy świadectwa pracy (po latach nie będzie jej przez to przysługiwać włoska emerytura).

Kobiety, wino i śpiew

W maju 1945 roku wojna się skończyła, ale we Włoszech stacjonowały jeszcze wojska alianckie. Pewnego dnia, jak zwykle, panna Ewa wracała ze szpitala („Bo ja też na nocki chodziłam, nocki miałam”).– Przyjechałam, patrzę, jakiś obcy rower rzucony na ziemię przed domem, a w środku gra radio i moja siostra śpiewa. Weszłam.– Co ty, Cesarina – mówię – wyprawiasz? A ona mi na to: żołnierze przyszli, szukają u nas wina. Rzeczywiście, w górnej części miasteczka stacjonowało wojsko.– Myśmy akurat nie mieli wina (śmiech), więc nie mogłam im pomóc, ale zobaczyłam, że jeden z nich, Polak, ma poharataną rękę, całą w piasku (upadł na rowerze).– Czekaj, ja ci zaopatrzę – powiedziałam i zaraz mu ją porządnie zaopatrzyłam. Krótko po tym niespodziewanym spotkaniu w domu, starszy szeregowy Mieczysław Urbanowicz, z II Korpusu Polskiego gen. Andersa, trafił do szpitala w Udine. Tym razem na kontrolę, ze złamaną jeszcze w trakcie działań wojennych nogą. A tam zajmował się nim nie kto inny, jak siostra Ewa.– I tak się potoczyło – mówi po prostu pani Urbanowicz, z domu Zanini.– Kiedy się państwo pobrali? – pytam, spodziewając się opowieści o długim, polskim narzeczeństwie.– A w tym samym roku, 25 listopada! – parska beztroskim śmiechem. Do rozmowy wtrąca się najmłodszy syn, Ryszard. Okazuje się, że tej historii z winem nie znały nawet dzieci państwa Urbanowiczów. Starsza pani chichoce, jakby zrobiła im świetny kawał. Po chwili poważnieje, wstaje, podchodzi do kredensu i wyjmuje dokument, sporządzony w kościele w Ankonie. Ta staroświecka, ozdobna kartka jest świadectwem ślubu oraz tego, jak Mieczysław Urbanowicz szukał włoskiego wina, a znalazł żonę.

Złowieszcze radio

Wojenne losy Mieczysława Urbanowicza to historia kresowego Sybiraka, którego ojciec-policjant został zabrany przez NKWD i odnalazł się po latach, na liście katyńskiej.– Kiedy mąż opowiadał o sobie, a dużo mówił, moja mama aż płakała – wspomina pani Ewa. We wrześniu 1939 roku 17-letni Mietek był uczniem drohobyckiego gimnazjum. Po wkroczeniu Armii Czerwonej razem z kolegą próbował uciec do Rumunii, ale wpadł w ręce sowietów i został osadzony w więzieniu w Samborze. Po wyjściu z aresztu podjął drugą próbę ucieczki, ale i ta się nie udała, a Sowieci wywieźli go na Syberię, do łagru nad Uchto-Peczorą. Tam przez 2 lata, przy -40 stopniach mrozu, rąbał drzewo w lesie. Do jedzenia dostawał solone śledzie (przy chronicznym niedoborze wody pitnej!), brukiew, a czasem kaszę z robakami. Mieszkał wraz z kolegami-więźniami w zwykłej „pałatce”. Mieszkał – bo trudno nawet powiedzieć, że spał. Spać w tym zimnie mógł tylko ten, który leżał między dwojgiem kolegów i grzał się ciepłem ich ciał. Zresztą z przeludnieniem nie było problemu, bo w tych namiotach mieszkały jeszcze szkorbut, dyzenteria, tyfus i inne choroby nędzy, które dziesiątkowały więźniów.

Ten odcinek drogi krzyżowej skończył się dla Mietka w 1941 roku, po tak zwanej amnestii (układ Sikorski-Majski). To wtedy, zwolniony z łagru, pieszo przedostał się do Buzułuku, do armii generała Andersa, a następnie do Jangi Julu.– Potem, wiadomo, przemierzył Iran, Irak , Palestynę, Egipt… aż do Włoch – wylicza Ryszard Urbanowicz.– Teraz trudno mi odtworzyć cały szlak. W każdym razie, ojciec służył w II Korpusie, w Batalionie Łączności. Był tam kierowcą.– Ja tak czasem oglądam filmy wojenne, patrzę, jak te samochody jadą, jadą przez pola i za chwilę, huk, trzask, wylatują w powietrze…– myśli głośno.– A nie! Ojciec zawsze jeździł tak, o, tak – pani Ewa robi wężowy ruch prawą dłonią.– On zawsze mijał miny! – śmieje się. Widać, że wciąż jest dumna ze swojego „chłopaka”, który odważnie przebył tajgę, step i włoskie pola minowe.

Pani Ewa pokazuje dokument wojskowy: „Zaświadczenie nr 3647. 15 grudnia 1946 roku strzelec Mieczysław Urbanowicz nr 10/III, nr wojskowego dowodu osobistego 27374 rozkazem Dowództwa 2 Korpusu został demobilizowany”. Wcześniej, bo w 1945 roku, Rozkazem Dowództwa 2 Korpusu nr 140/XIV z dnia 31.III.45 młody chłopak z Sambora został odznaczony Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino (nr 48382).

I to jest ostatni, słoneczny moment opowieści. To działo się jeszcze we Włoszech, gdzie oboje byli bezpieczni. Potem nadciągnęły chmury, gradowe. W 1946 roku, państwo Urbanowiczowie, tak jak inni „ludzie Andersa”, mieli wyjeżdżać do Anglii. Pierwszy transport ich nie zabrał, a drugi, jak wspomina pani Ewa, w ogóle się nie odbył.– Potem już nas nie chcieli. Małżeństwo z małym synkiem mogło jeszcze wyjechać do Argentyny, ale młoda żona kategorycznie odmówiła. Zostali więc we Włoszech, do momentu, który Nonna teraz bez ogródek przeklina. Siedzieli wtedy razem przy radiu, gdy podano informację, że Mieczysław Urbanowicz, syn Michała, urodzony w 1922 roku w Krużykach, pow. Sambor, jest poszukiwany przez siostrę w Polsce. – Serce się rozczuliło – kiwa smutno głową. – Tak, wysyłaliśmy paczki do Polski, a siostra odpisywała: „Przyjedź Mietek, tutaj pracę masz” (bo u nas o pracę też było trudno, a i rząd włoski nakazał wszystkim zamężnym z obcokrajowcami Włoszkom wyjechać). „Przyjedź, przyjedź”. Przyjechaliśmy. Przywitali nas… Nie kończy zdania.– I po co on wtedy tego słuchał? – zniża głos.– Ja to radio rozbiłam potem własnymi rękami!

Areszt za Andersa


W grudniu 1947 roku stanęli na granicy polsko-czechosłowackiej w Zebrzydowicach. Pani Ewa z widocznym wysiłkiem, wraca do przerwanego wcześniej wątku.– Zaraz jak wysiedliśmy w Katowicach z pociągu, pojawiło się jakieś wojsko. Prosto z peronu, zabrali nas z powrotem do granicy i tam rozdzielili. Trzy tygodnie nie widziałam jego i to było najgorsze dla mnie. Razem z panią Urbanowicz aresztowano jeszcze starszą panią, która też miała syna w „faszystowskiej” armii.– Nie wiadomo, czy nas z powrotem nie zawiozą na Sybir – mówiła tamta.– A myśmy nie mówili nic. Nonna płacze.– Ja nic nie rozumiałam po polsku, a ubecy zabrali mi paszport. Myśli chwilę.– Chcieli zobaczyć, co ja za jedna jestem, skoro mój mąż jest „faszystą”. A ja za każdym razem odpowiadałam po włosku, że nic nie wiem, nic nie rozumiem. Jeden powiedział chyba: „Zostawimy ją”. I tak dwie noce siedziałam na przesłuchaniu, z dzieckiem małym, z brzuchem. Mąż w tym czasie był gdzie indziej. Dopiero potem dowiedziała się, że siedział w ciężkim więzieniu w Rawiczu, skąd codziennie przewożony był do Wrocławia, na przesłuchania. Mimo to można powiedzieć, że Mieczysław Urbanowicz miał szczęście w nieszczęściu. W rawickim więzieniu spotkał swoją nauczycielkę, jeszcze z Sambora. Pracowała w komisji więziennej. Uprosił ją, by wysłała telegram do tej siostry, która poszukiwała go niegdyś przez PCK. Koniec końców, Mietek został uwolniony i razem z siostrą przybył po żonę do jej aresztu w Skawinie pod Krakowem. Zastał ją w jakimś baraku, wśród porozrzucanych ubrań, zmieszanych ze słomą. Udręczoną psychicznie, chorą (nie mogła jeść). Zabrał ją i odwiózł do rodziny, do Żmigrodu pod Wrocławiem. Synek urodzony po tych przeżyciach żył trzy miesiące

Nie płacz, komuna dostanie za swoje


Ostrożnie uczyła się życia w tym dziwnym kraju, gdzie żołnierz Andersa był faszystą, bohaterowie zdrajcami, a zdrajcy – bohaterami. Mąż skończył tymczasem zaocznie technikum geodezyjne i zaczął pracować w zawodzie. Troskliwie pilnowany przez Urząd Bezpieczeństwa, co rano musiał podpisywać na komisariacie jakieś dokumenty, a poza godzinami pracy za darmo odgruzowywać Wrocław. W tym czasie odpowiednie patrole „czuwały” nad rodziną, pozostawioną w Żmigrodzie.– Raz tak przyszli, akurat gdy wróciłam z Wrocławia, gdzie pojechałam do biura, po pensję męża. A tu nic – pensja pojechała do Łodzi, bo tam Mietek akurat zdawał jakiś egzamin. Ubecy pokazali mi legitymacje i pytają, gdzie mąż.– Pojechał do Łodzi – odpowiedziałam. I jak nie zaczęłam przeklinać po włosku tego tam, jak się nazywał, Stalina.– I zrozumieli, że pani przeklina? – pytam.– Tak, ale nie wiedzieli kogo przeklinam – śmieje się moja gospodyni. Zapytali, gdzie mam pieniądze. Odpowiedziałam, że nie mam, a oni dalej rozglądali się po mieszkaniu. Znaleźli w końcu moje futro i je podarli. (Myśleli, że coś mam w nim zaszyte).– Może ci je zabrać? – zapytał jeden ubek.– Bierzcie, mnie na tym nie zależy. Pani Ewa mówi to mocnym, pewnym głosem.

Mogę sobie wyobrazić scenę, gdy samotna kobieta z dwojgiem małych dzieci stawia opór kilku uzbrojonym bandytom. Ale niezapowiedziane wizyty domowe to była tylko część koszmaru. Dużo gorsze były przesłuchania na komisariacie, podczas których Ewa Urbanowicz była bita po rękach, po plecach, po głowie, a panowie gasili papierosy na jej skórze. Jedna taka „sesja” w 1950 roku skończyła się krwotokiem ciążowym. Zawieźli ją do szpitala, do Trzebnicy. Po 7 miesiącach pobytu urodziła się córeczka, której nawet nie zobaczyła, bo mała żyła 4 godziny.– Tak mi mówili, ale ja nie wierzyłam.
Któregoś razu siedziała na komisariacie i płakała.– Jeden milicjant powiedział do mnie cicho: czekaj kochana, nie płacz. Dla nich też przyjdą najgorsze czasy, to komuniści.

„Po coś mnie tu przywiózł?”


Żmigród miał być końcem ich tułaczki, a stał się tylko stacją pośrednią. Dostali tutaj mieszkanie, a właściwie pokój w mieszkaniu teściowej, o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Próbowali oczywiście znaleźć większe lokum, ale władza skutecznie blokowała wszelkie zabiegi: żołnierz Andersa nie może zapomnieć, gdzie jest jego miejsce w ustroju.

Szansą mogła być zmiana pracy na lepiej płatną. W 1952 roku pan Urbanowicz dostał posadę w turoszowskiej kopalni i rodzina przeprowadziła się do Turoszowa. Mieszkańcy już wiedzieli, kim są młody geodeta i jego żona. W donosach na rodzinę Urbanowiczów wyspecjalizował się B., sąsiad.– To on, francowaty, donosił – starsza pani nie przebiera w słowach. Podsłuchiwał, czy słuchamy Wolnej Europy, czy Radia Londyn. „Bum, bum, bum, bum – tu mówi Londyn” – to sygnał jedynej stacji radiowej, jaką z dzieciństwa pamięta Ryszard. Starsza pani kontynuuje – Ja dostawałam paczki z Włoch, a oni zaraz wiedzieli od kogo i co dostałam.– I nie mieliście tam żadnej przyjaznej duszy? – nie mogę uwierzyć.– Nie, nie mieliśmy – potwierdza zdecydowanie Nonna. Za chwilę jednak przypomina sobie.– A, była jedna pani, Gawłowiczowa. Ona też już dostała swoje od UB (pobili ją tak, że jedno oko miała ślepe). To ona przychodziła do nas i często robiła mi zakupy. Wiedziała, że mam trójkę dzieci i nie mogę zostawić ich samych, bo te sukinsyny z UB tylko na to czekają.

Drugą barierą, oprócz ustroju, był dla Nonny język. Jeszcze nie zdążyła opanować polszczyzny, gdy tymczasem włoski był zupełnie nieznany lokalnej, polskiej ludności.– Przestań mówić tym cygańskim językiem – denerwowała się teściowa, bo Ewa Zanini-Urbanowicz nie potrafiła porozumieć się z ekspedientką w sklepie i do domu wracała z pustą torbą, z płaczem.– Potem mąż mnie pisał wszystko, co mam kupić. Ludzie rzeczywiście brali ją za Cygankę lub Żydówkę, bo do tego wszystkiego miała ciemną karnację. Była taką egzotyczną rośliną, przypadkowo zasianą w zakątku Polski, między granicą z Niemcami i Czechosłowacją. Cały czas marzyła o powrocie do Włoch.– „Po co ty mnie tu przywiozłeś” – mówię po włosku do męża – „Żebym ja siedziała w piwnicy tutaj z tobą?!” –popłakuje.

Z konieczności zamknięta w granicach swojego ogrodu, Ewa Urbanowicz powoli przyzwyczajała się do surowego klimatu „Północy”. Wychodziła za próg domu, chciała zobaczyć tę polską zimę z płatkami śniegu. Mąż początkowo jej nie pozwalał, bał się. W końcu zaczęła wychodzić, opatulona futrem i spacerowała ostrożnie po obcym, białym świecie. Ale bardziej niż klimatu bała się polskiej kuchni. Już w więzieniu chorowała na żołądek, w domu także nie mogła jeść.– Jakieś dziwne kasze, mięso smażone, margaryna?! Ja tego mogłam przełknąć – kręci głową.– Tutaj pierwszy raz jadłam sałatę ze śmietaną i dziwiłam się, bo u nas nie było śmietany, tylko oliwa z oliwek. Nie było pęczaku, był ryż, mieliśmy dużo jarzyn, jedliśmy dużo witaminy C. Pod wpływem obcej dla siebie diety, dorosła kobieta o wzroście 170 cm ważyła 45 kilo. Odżyła na chwilę w 1958 roku, gdy pierwszy raz pojechała z trojgiem dziećmi do Włoch. Przed wyjazdem musiała oczywiście podpisać dokument, gdzie było napisane, że jeśli nie wróci, jej mąż zostanie aresztowany.– To co zrobić? Musiałam podpisać. A rodzina we Włoszech w ogóle nie chciała mnie puścić z powrotem. Ech, szkoda mówić – macha ręką i spuszcza wzrok. Wróciła do Polski.– We Włoszech przybrałam na wadze 8 kilo. Polska sąsiadka, gdy mnie zobaczyła, zapytała, czy jestem w ciąży.

W 1960 roku Mieczysława Urbanowicza po raz kolejny wyrzucono z pracy. Był przecież faszystą „od Andersa”, a w dodatku ciągle odmawiał zapisania się do partii. Nonna mówi, że na 3 miesiące zostali zupełnie pozbawieni środków do życia, a ze sprzedaży włoskiego pieprzu, otrzymywanego w paczkach od rodziny, żyć się nie dało. To właśnie były „słodkie” lata sześćdziesiąte, tak określane we współczesnych pismach dla nastolatków.– Naszym jedynym jedzeniem w tym okresie było kozie mleko i zupa z lebiody lub pokrzyw. Zupę z pokrzyw pamiętam – dodaje cicho najmłodszy syn.

Mieszkanie w stodole


Tym razem nie zawiódł znajomy Mieczysława, inżynier Gliński, też geodeta.– Mietek, jest robota w Sobótce, w kopalni magnezytu – powiedział koledze. Mietek pracę zdobył, a pięcioosobowa rodzina Urbanowiczów zagnieździła się w nowym, przydziałowym „mieszkaniu” o powierzchni 10 metrów kwadratowych.– Nie mogłam już tak dłużej żyć – wzdycha Nonna.– Ktoś mi wtedy poradził: wie pani co, niech pani jedzie do Wrocławia, do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. I pojechałam sobie. To był rok 1962, a przewodniczącym był wtedy Ostapczuk, Ukrainiec. Był bardzo grzeczny. Powiedziałam, w jakiej sprawie przyjeżdżam.– Jak pan mnie nie ratuje, to ja pojadę do Gomułki, bo już mam dosyć. Niech on nam da paszporty, a my wyjedziemy do mojej ojczyzny – opowiada pani Urbanowicz.– Poklęłam jeszcze… – Po włosku? – dopytuję się, pamiętając sytuację ze żmigrodzkim UB.– Nie, nie, po polsku – uśmiecha się mimo woli.– Wojewoda postawił przede mną herbatę, a sam złapał za słuchawkę i zadzwonił do Sobótki.– Jest, jest mieszkanie. I było – jak się potem okazało, w ruinie, ale jednak większe niż poprzednie.
Wróciłam do Sobótki i poszłam tu do gminy, gdzie urzędowała cała lokalna banda. Od razu dostałam propozycję od R.: „Może się pani zamieni ze mną?” – „To teraz pan mi to mówi? Jak ja już mam lepsze mieszkanie?!” – „Ale to mieszkanie to jest stajnia.” – stwierdził. – „To niech będzie stajnia, ale ja tam będę sama. Nikt nie będzie mi przeszkadzał!!!”. Pani Ewa wybucha bezsilnym gniewem, choć od tego momentu minęło już ponad czterdzieści lat. Pamięta do dziś, jak wraz z dziećmi siedziała w pokoju, a na strychu grasowali lokalni chłopi, którzy jakby nigdy nic, przychodzili tu po słomę. Wchodzili jak do własnego domu i, jakby nigdy nic, wychodzili z łupem.


Bić małych duce


Raz otrzymane przezwisko, a raczej wyzwisko, przylgnęło do rodziców i dzieci.– Jeszcze w 1986 roku, gdy mama stała po mięso na kartki, usłyszała w kolejce.– Ty jedź do Włoch, do Mussoliniego, niech on ci da – wspomina Ryszard. Podobne szykany spotykały wcześniej trzech synów. Oni też musieli mieć świadomość, że mają ojca faszystę, a w jej ugruntowaniu pomagali koledzy z podstawówki. Wyzwiska „duce” i „Mussolini” były na porządku dziennym i dobrze, gdy nie wiązały się z pobiciem.– Po lekcjach była gonitwa za mną, to było normalne. Raz schowałem się w piwnicy jakiegoś domu, oni mnie dopadli, zlali, a ja popłakany, z podartym fartuchem przyszedłem do domu – opowiada dziś 50-letni mężczyzna. Terror szkolny skończył się, gdy Ryszard poszedł do liceum. Raz nawet ojciec, Mieczysław Urbanowicz, został zaproszony przez wychowawcę-polonistę do współprowadzenia lekcji na temat Monte Cassino.– Jeden z moich kolegów zapytał go o Katyń. Ni z gruszki, nie z pietruszki. Ojciec znał prawdę, ale wtedy był zmuszony odpowiedzieć, że na ten temat są różne teorie.

Co jeszcze dzieci zapamiętały z tych lat? Wieczną tułaczkę, brak domu i pracy, i ojca, który wracał z delegacji o północy, a o 7 rano znowu jechał w teren.– Tatę jeszcze przed emeryturą wysyłali na pola i w bruzdy. Dostawał delegacje nad morze, do Rzeszowa, byle jak najdalej. Jeździł więc pociągami i spał w hotelach najgorszej kategorii. Tak było tydzień w tydzień – wspomina Ryszard.– Do ich biura przychodzili pracować młodzi ludzie, którzy całymi dniami wygrzewali się w cieple, a on, schorowany człowiek, po Syberii, do końca był wysyłany na zimno i mróz. Władza nie miała dla niego nawet litości. Chcieli mu udowodnić, że jest nikim.

Trzy pamięci


W Sobótce oprócz Mieczysława Urbanowicza było jeszcze kilku Andersowczyków, ale nie mieli ze sobą kontaktu. Nie wolno było się im przecież spotykać. Z kolei legalny ZBOWID był organizacją walczących o wolność i demokrację, do której Andersowcy, walczący właśnie o wolność i demokrację, nie mogli należeć i nie chcieli. O wyklętym kombatancie pamiętała za to cały czas Union of Polish War Disabled ex Servicemen z siedzibą w Londynie. Dowództwo 2 Korpusu odznaczyło go Gwiazdą za Wojnę 1939-1945, został też kawalerem Gwiazdy Italii, Medalu Króla Jerzego VI i Medalu za Obronę (The Defence Medal). To dzięki Union wszystkie te odznaczenia otrzymał również w sensie fizycznym. Po 1990 roku o żołnierzu Andersa przypomniano sobie i w Polsce. Mieczysław Urbanowicz został wówczas odznaczony Krzyżem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie 1939-1945.

Pan Urbanowicz zmarł w 1994 roku, ale jego żona do dzisiaj otrzymuje z Anglii życzenia świąteczne. „I proszę nie odpowiadać nam listem ekspresowym, my wiemy, że dla emerytów to duży koszt – czytała w jednym z listów. „Nie jest ważne, kiedy Państwa życzenia dojdą, byleby doszły”. Dla przypadkowego czytelnika to drobiazg, ale dla ludzi, którzy przez ponad 50 lat, we własnym kraju byli poniewierani do granic możliwości i pozbawiani prawa do emerytur – to dużo.

Gdy Nonna pokazuje kartki z Londynu, jest znowu łagodnie uśmiechnięta. Znowu jest żoną żołnierza, a nie „zdrajcy”. Poza tym jednym łącznikiem z historią, chciałaby już zamknąć przeszłość, co, jak dotąd, zupełnie jej się nie udaje.– Po co to wspominać? Najgorszemu wrogowi bym nie życzyła… – powtarza smutno, siedząc w malutkiej kuchni swojego domu. Zbieram się już do wyjścia, gdy starsza pani przypomina sobie o wizycie urzędników z IPN w lecie 1999 roku. Nieśmiało myślę, że może choć jeden zbrodniarz został osądzony. A pani Urbanowicz relacjonuje obojętnie: Co ja już wycierpiałam… a teraz przyjeżdża do mnie prokurator i chce zeznań, że mnie tak i tak męczyli. A idź pan… – opędza się ręką od niewidzialnych prawników.– Nic mu nie powiedziałam. Będzie mi jeszcze przypominał te smutne czasy. Po czym odwija prawy rękaw i pokazuje blizny po przypalaniu papierosami.