Kiedyś, dawno, dawno temu Pani Łyżeczka odwiedziła Babcię Pana Łyżeczki, żyjącą w małej chatce na odludziu. Rozmawiały o tym i owym, a gdy Łyżeczka powiedziała, że czuje się niezbyt w formie, Babcia energicznie sięgnęła do szafki, z której wyjęła charakterystyczne pudełko. - Masz - mnie to zawsze pomaga na bezsenność. Pani Łyżeczka wzięła je z jej rąk z niedowierzaniem i po powrocie do domu umieściła pudełko między mikserem a tłuczkiem do kotletów. Czas pokrył je tam kurzem i pajęczynami.

Nastała słotna jesień. Pudełko, o poblakłej teraz urodzie, wyjechało teraz na łyżeczkowski stół. Zmierzchało już. Pani Łyżeczka wyjęła z szafki kuchennej duży czarny garnek, zagrzała w nim wody i na oczach gromadki, która przycupnęła przy stole, wlała kilka kropel z brązowej flaszeczki. Szeptała przy tym do siebie jakieś tajemnicze słowa. - Mamo, a co to jest? - zapytała Panna T. - Pooddychajcie tym - powiedziała Pani Łyżeczka i pochyliła się nad parującym naczyniem. - Ale to ładnie pachnie - zauważyła Panna Ł., estetka - możemy się tego napić? - Nie, to nie jest do picia - powiedziała Pani Łyżeczka i poważnym ruchem zachęciła mnie, dotąd zastygłą w oczekiwaniu, bym nachyliła się także nad czarna czeluścią garnkiem. Gorąca para buchnęła mi w twarz, ale zatkany na kamień nos nie pozwolił poczuć żadnego zapachu. Czułam, że dzieje się coś ważnego. Dzieci, którym nie wolno było zbyt blisko przysuwać się do naczynia, posłusznie odsunęły się, a Pani Łyżeczka ponownie odniosła garnek na płytę kuchenną. Spojrzawszy bacznie na niego raz jeszcze, z pobladłą twarzą, cicho opuściła kuchnię.

Nad Łyżeczkowem zapadła noc. Turnau na półpiętrze skończył śpiewać: "...za chwilę niebo błyśnie rojem gwiazd", dzieci usnęły, a Pan Łyżeczka z kompletem narzędzi hyrdaulicznych skrył się w czeluści piwnic. Łyżeczka i ja skuliłyśmy się w dwóch kątach pokoju na parterze. Łyżeczka przy kompie, ja w kącie swojego tapczana. Przez okno wpadało do nas tylko sine światło latarni, w kątach czaiły się cienie. (Gdybyśmy miały świecę, toby jej żółty płomień pełgał po ścianach, no ale my nie miałyśmy świec). Z zatroskaną twarzą patrzyłam, jak Łyżeczka walcuje kolejne zlecenie, co chwilę chwytając się za gardło, bo dym z komina wpełzł zdardziecko do pokoju (Pan Łyżeczka zainicjował był sezon grzewczy), i chrapliwie kaszląc. W pewnej chwili wstała i miękkim kocim ruchem znalazła się na małej sofie stojącej pod oknem. Nie wiedzieć kiedy znalazła się pod namiotem zrobionym ze starej derki, z którego czubka unosiła się sina nitka dymu. - Choć tu do mnie... - zachrypiała stanowczo.
W środku było ciemno i głucho. Pałały tylko w ciemności oczy Łyżeczki, jak ślepia wilka, pałały wyraźnie na tle jej bladej twarzy. Spojrzałam niżej: w zaciśniętych dłoniach trzymała ów czarny garnek, znany mi z płyty kuchennej. - Teraz... - szepnęła słabo. Zajrzała w czarną, bulgocącą toń, poprzecinaną srebrnymi nitkami. Zajrzała tam najpierw sama, a potem - gwałtownym ruchem - podsunęła naczynie bliżej mnie. Gorąco, jak wtedy, buchnęło mi w twarz i zaparowało szkła okularów. - Teraz.... mamy tu salonik kameralny - wpowiedziała najsilniejsze z zaklęć, a było w nim tyle mocy, ile w słowach wiedźmy z "Makbeta".

Kiedy się obudziłam rano, w kącie nie było już tajemniczego namiotu. Tylko w powietrzu, tak jak to było wieczorem, unosił się zapach dymu - stąd wiem, że to, co się zdarzyło, zdarzyło się naprawdę... Do pokoju weszła Pani Łyżeczka, u której tylko cienie pod oczami mówiły o niepokojach ostatniej nocy. Ale, ale. Dym! Mój nos znowu działał, a w gardle nie miałam juz żyletek! - Aaa pcich!!! - zagrzmiał w kuchni Pan Łyżeczka. Obejrzałyśmy się za siebie z trwogą. - A więc klątwa działa nadal - mówiły oczy Pani Łyżeczki. Inhalacja babcinym Amolem musi być powtórzona!