Drogowskaz: "Wielka Lipa 2" - to było pierwsze, co zobaczyliśmy po tym, jak wygramoliliśmy się z samochodu w Rościsławicach. Nie byliśmy w najlepszych nastrojach, bo kiszki nam grały marsza, a wiatr gwizdał po uszach i nędznych opończach. Zanim wyruszyliśmy w stronę pałacu i jodłowego rezerwatu, mieliśmy coś przekąsić, i wtedy okazało się, że zupełnie nie ma co jeść. Poszukiwania przy siedzeniach i w bagażniku nie dały żadnego efektu. Wielka torba z jedzeniem została najwyraźniej na parkingu we Wrocławiu! Och! - Moje pasztety... moje bułki słodkie... MÓJ NÓŻ! - smuciła się Iza. Wściekły z głodu Adam pogonił nas wobec tego do sklepu wielobranżowego. Iza przebierała tam i marudziła, ładując do foliowej torby bułki, banany, jogurty i surowe serdelki."Bo my wyruszamy do walki z mrozem!" - wyjaśniła, wskazując na swoja ciepłą odzież. Wtedy w oczach ekspedientki zobaczyła zdziwienie i panikę. Kobieta obejrzała się trwożnie w stronę zaplecza: "Ciiii! Tu właściciel sklepu nazywa się Mróz!".

Wielka Lipa, Smarków i Bagno - takie ładne nazwy wytyczają tutejsze szlaki turuystyczne. Teraz jednak chciałam znaleźć przykościelny cmentarz i grób mojego pradziadka, tego, który gdy nastał dzień wyjazdu z Kresów, płakał, trzymając się kurczowo domowego pieca. Ruszyliśmy w stronę zaparkowanego pod kościołem auta. No, i jest kościół, ale... nie ma przy nim cmentarza. - Co jest?! - warknęłam z cicha. - Pewnie nie zapłacił za grób - stwierdziła Iza - i go zlikwidowali. - No i za jednego zlikwidowali cały cmentarz?! - byłam rozbawiona żartem, ale zmartwiona faktem. Po godzinie okazało się, że Pradziadek wcale nie jest pochowany w Rościsławicach, tylko kilka wiosek dalej. Byłam rozżalona i rozchmurzyłam się dopiero w przypałacowym parku, a ściślej mówiąc, w dawnej kostnicy zakładu opiekuńczego. Adam wynalazł bowiem w pałacyku dziwne pomieszczenie śmierdzące wilgocią, gdzie na ścianie wisiał zmurszały krucyfiks, a w kącie... w kącie stały koszmarne brezentowe nosze do transportowania zwłok, konstrukcja oparta na dwóch solidnych kijach. To są właśnie legendarne mary. Rozweseleni nowym odkryciem, wróciliśmy do Izy karmiącej Zuzię gdzieś na ławeczce. Iza burknęła na Adama, że mógł był się nie wygłupiać, ale on stwierdził, że to nie był wygłup, bo przecież nie kładł się do żadnej trumny. - Nie kładłeś się, bo jej nie było - odpaliłyśmy, znając możliwy scenariusz.

Z parku pałacowego nie można się było wydostać inaczej, jak przez dawny PGR. Mijaliśmy w ciszy opustoszałe budynki typu jamnik i czworaki dla chłoporobotników, kanały rewizyjne i garaże. Ukraina... Cenne obiekty otaczał płot, oddzielający nas od upragnionego rezerwatu. Ponieważ zamykała go brama, a betonowe szczeble był solidne, pozostało szukać nam dziury w całym. Mimo największego wysiłku, dziury nie znaleźliśmy, Adamowi zaś nie udało się otworzyć kłódki za pomocą, kolejno: własnych kluczy, okularów i agrafki. Wróciliśmy na szosę i dopiero boczną drogą doszliśmy do sosnowych zagajników.

Szłam tymi piaszczystymi garbatymi drogami, wśród żółtych teraz lasów bukowych i ciemniejszych, sosnowych. Pachniała żywica i było bardzo cicho. Myślałam o moim Pradziadku, którego przygnała tu poczdamsko-jałtańska zawierucha. Tak krótko tu był, żył już tylko rok. Jego zaś syn powtarzał swojemu synowi: "Ja jeszcze wrócę do domu", a gdy już był mocno starszy, mówił: "Ja już nie wrócę, ale T y wrócisz". Oni wszyscy wyglądali tak samo: wysocy, barczyści, czarniawi z wielkim wąsem. Jak Butrymy jakieś. Kresowa uroda, jakby dodana do ich starego kresowego nazwiska. No, i teraz szłam drogami, które oni znali, i szukałam śladów: domów i grobów. W środku lasu, na wysokości Jodłowic natknęliśmy się na leśny cmentarz, którego nie było na mapie. Takich nekropolii jest na Dolnym Śląsku dużo, przynajmniej ja dobrze pamiętam słupy z czerwonej cegły i szare owalne tablice, z napisami rytymi szwabachą, ginące pośród krzaków. - Są! Dwa groby, których tu nie powinno być. Nie wiedziałam o istnieniu ludzi, którzy tu są pochowani. Nie mogłam sobie przypomnieć tej gałęzi drzewa. - Kto to mógł być? Ze zdjęcia na porcelanie spoglądał jasnooki mężczyzna, noszący to samo imię, co ów syn Pradziadka, który marzył o powrocie do domu. Dopiero na skraju lasu spotkaliśmy pana, wlokącego bale drewniane, i ten pan z błyskiem w oku wyjaśnił mi, że wie, o kogo chodzi. A więc jednak ten sam pień, tylko jeszcze nie wiem, która gałąź. Zapadł zmierzch i w tym zmierzchu oglądaliśmy wymierająca wieś, opuszczone budynki, ruiny i odrapany kościół, który dawno stracił wieżę. A więc oni byli tutaj.

W ciemności poplątały nam się oczywiście drogi. Chcąc wrócić z Jodłowic do Rościsławic, musieliśmy przeciąć las, tylko w innym jego fragmencie, ale skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba. Najpierw, w szarówce mogliśmy kierować się samym traktem, jasnym od piachu. Ale około godziny 20 utknęliśmy w obcych lasach. Na niebie ani księżyca, ani gwiazd. Tylko cień walącej się kapliczki, wspartej dużym kijem wskazywał punkt, od którego wyszliśmy. Musieliśmy się cofnąć do wioski. Resztę trasy przebyliśmy o jednej maleńkiej latarce ręcznej, a potem Adam wyjął z plecaka cienki drucik z diodą wielkości główki od szpilki na końcu, przymocował go do dziecinnego wózka i tak wózkiem oświetlał nam piaski, błota i kałuże.

Była już godzina 21, gdy znowu siedzieliśmy pod rościsławickim kościołem na belkach stropowych i dechach i jedliśmy kolację. - Uchodźcy - śmiała się Iza, i miała rację. Na deskach stały termosy z herbatą i worki ze słodkimi bułkami. Na ziemi, na maszynce turystycznej grzało się mleko dla Zuzi. Wokół ani żywego ducha, tylko za kościelnym murem z szumem przejeżdżały obładowane TIRy. Zimno. Mieszkańcy grzali się w domach i przed nami świeciły ciepłą żółcią okna. A nad nami - błyskały całym stadem maleńkie, białe gwiazdy. Bo kiedy wyszliśmy z lasu, wyszły na niebo i one.