Ksiądz w sutannie i birecie, w takim miejscu jak sklep, to już jest zjawisko. Żaden tam luzak w półcywilnej koszuli i marynarce, tylko normalny pleban. I nie w porze kolędowania, kiedy "po prostu trzeba się ubrać", tylko we wtorek, i to późną jesienią. Przywiała go tu listopadowa ciemność. Wynurzył się z niej razem z kilkorgiem innych klientów, którzy rozpierzchli się następnie wśród półek. Podszedł, trochę zagubiony do lady, i zawołał do sprzedawczyni: "Poznaji pani moje okulary?". Sprzedawczyni na to: "Niee, wtedy musiała być inna na zmianie". Popatrzyłam: miał skromne, tanie oprawki, jakie kupuje się w marketach. "Przyjechałem na chwilę z zagranicy. Ma pani twaróg?" - zapytał. -"Nii? To ja pójdę spać guuodny!".

Ale ma akcent! Od razu wystartowałam:

- A ksiądz z Kresów?

- Jakżyżby niuee? - wykrzyknął.

Hm, może być tuż po 70. Za młody na starego kresowianina. Musi być przyuczony do zawodu.

- A z której części?

- A spuod Tarnopola.

- Moja babcia była spod Tarnopola.

Powiedział, że zna miejsce, ale o sobie nic więcej zdradzić nie chciał. Tylko tyle, że przyjeżdża tutaj na grób swoich rodziców. Już nikogo tu nie zna, ani jego nikt nie pamięta. Dopiero po namyśle zapytał mnie, czy znam takie jedno nazwisko.

- No, pewnie. Moja koleżanka K., z równoległej klasy! Przeniosła się potem z rodzicami do Tarnowa. 

- A widzi pani!

Widziałam, a nawet drgnęłam na ten dźwięk. Bo to też było nazwisko, które wyczytałam na jakimś obcym grobie o zmierzchu, biegnąc już przez 20-hektarowy cmentarz. Za chwilę odeszłam od lady i tego księdza, kupującego porcję mortadeli,  szybko straciłam z oczu. Na jego miejscu kłębili się nerwowi i zmęczeni "turyści cmentarni", trochę rozdrażnieni brakiem świeżego towaru, w tym właśnie białego sera.

Myślałam o skromnym człowieku, co chodzi w starej sutannie, na kolację je twaróg, do Polski wpada tylko na grób rodziców, nie szuka znajomych, i wraca na Kresy. I ja akurat na ten grób natknęłam się pół godziny wcześniej na wielgachnym cmentarzu, mimo swojej kurzej ślepoty. Ciekawe. Kiedy  tak pilnie notowałam w pamięci ciekawe spotkanie, przypomniała mi sie jeszcze jedna scena z Grabiszynu. Nie znalazłam grobu jednej osoby, więc przygotowany wcześniej znicz postawiłam na pierwszym lepszym, zapadniętym w ziemię. Najpierw patrzyłam w żółty płomyk, resztki krzyża, a potem podniosłam głowę jeszcze wyżej. Słabe światełko migało do mnie z gładkiej płyty sąsiedniego nagrobka. Mój płomyk tak się odbił i drgał. Jak gdyby ktoś, komu go zapaliłam w chaszczach, dawał znak z zaświatów. Jak mrugnięcie, uśmiech.

No, to już wiem. I bardzo się z tego cieszę. Lubię niespodzianki.