Człowiek Sikorskiego, jak ludzie gestapo

avatar użytkownika Warszawa1920

 

Jednym z częściej powtarzanych, acz w jakimś sensie uzasadnionych, frazesów na temat rosyjskich (w znaczeniu sowieckich i aktualnych, putinowskich, choć to na to samo wychodzi) służb specjalnych, jest teza o wspólnocie metod ich działania z doświadczeniami wypracowanymi jeszcze przez carską Ochranę. Niewątpliwie cały szereg technik operacyjnych stosowanych przez KGB, czy FSB wywodzi się z tradycji Sipiagina i Plehwego, a przynajmniej do niej nawiązuje, pamiętać jednak trzeba, że żaden z carów nie miał nigdy ambicji zmiany ustroju takich państw, jak Anglia, Francja, czy Niemcy. Komuniści rosyjscy zaś, mniej lub bardziej oficjalnie – w zależności od „mądrości etapu” – dokładnie do tego dążyli, a służba Putina w Dreźnie jest tego najlepszym dziś symbolem. Ale jest jeszcze inna cecha z jednej strony pokazująca „szczególną” atrakcyjność (dla „szczególnego” typu „służących państwu”) sowieckiej szkoły w dyplomacji i bezpieczeństwie „porządku prawnego”, z drugiej ewidentne utożsamianie się owej szkoły z dorobkiem bratnich służb, na przykład także socjalistycznych w wariancie niemiecko – narodowym. Tą cechą jest stosunek do własnego (?) narodu i zdolność oceny swoich działań i wyborów sprzed lat.
 
 
20 czerwca 1944 r., w piwnicy domu przy ul. Krochmalnej w Warszawie, powieszony został Eugeniusz Świerczewski. Egzekucję, poprzedzoną szybkim przesłuchaniem, wykonał zespół dowodzony przez Stefana Rysia ps. „Józef”, zastępcę kierownika Wydziału Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu KG AK. Rok wcześniej, 30 czerwca 1943 r., Świerczewski doprowadził do aresztowania przez Niemców Komendanta Głównego AK, gen. Stefana Roweckiego „Grota”. Ten wyrok to była przynajmniej próba autentycznego zdania egzaminu przez państwo. Państwo Polskie. Próba, bo wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne, to Państwo zawiodło. W jakże jednak tragicznych okolicznościach! Bo czyż nie powinniśmy, jeśli nie szukając usprawiedliwień, choćby wziąć pod uwagę, że ochronienie najwyższego na terenie kraju dowódcy wojskowego w warunkach apokaliptycznej, wszechogarniającej okupacji, mając do dyspozycji mniej niż ograniczone środki i możliwości, będąc zmuszonym do działań w więcej niż głębokiej konspiracji, było wyzwaniem skrajnie trudnym? Lata świetlne trudniejszym od ochrony Prezydenta RP i Generalicji NATO w 2010 r., przy rozwoju technologicznym umożliwiającym fotografowanie dowolnego obszaru Ziemi o powierzchni 100 m² z kosmosu. Różnica pomiędzy tamtym Państwem Polskim i dzisiejszym „państwem ze stolicą w Warszawie” jest taka, że – po pierwsze – wtedy w ogóle wyciągnięto konsekwencje wobec winnych, a – po drugie – nastąpiło to 9 miesięcy (sic!) po wydarzeniu. Tyle czasu, przy wyłącznie przeciwnościach prowadzenia ukrytego śledztwa, zajęło Wojskowemu Sądowi Specjalnemu AK wydanie wyroków śmierci na zdrajców. Gdyby podówczas przyjęto „standardy” zastosowane przez Tuska i Komorowskiego po 10 Kwietnia, wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego, kierując się stanem prawnym „zaproponowanym” dla ziem polskich we wrześniu 1939 r. przez Pana Kanclerza Adolfa Hitlera, nawet by nie pomyślał o zajęciu się tą sprawą, zdając się całkowicie na profesjonalizm, obiektywizm i dobrą wolę wyjaśnienia „przypadku obywatela Stefana Roweckiego” po stronie „gospodarza” tego miejsca, na którym doszło do „zdarzenia”. Przecież to głupota upierać się, że ulica Spiska, Warszawa, ba! i Polska cała, to właśnie jakaś polska suwerenność i własność. Jak po 67 latach tym gospodarzem głównym miał się okazać Pan Premier Władimir Putin, a „operacyjnym” gubernator smoleński, to i wtedy był Gubernator, nawet Generalny, choć tu na miejscu, w Warszawie, reprezentował go gubernator dystryktu. Skoro wspomniany obywatel został zatrzymany przez organa policyjne rzeczonego dystryktu, to musiały mieć ku temu jakiś powód; zgodnie z logiką (lub służbowym zakresem zadań?) Tuska należało zatem zaczekać cierpliwie na wynik ich śledztwa, bo najmniejsze nawet działanie z naszej strony byłoby odebrane jako niepotrzebne wtrącanie się do nie swoich spraw, a już nie daj Boże brak zaufania, i byłaby ta ocena nas przez „gospodarza” w pełni zrozumiała.
 
Dziś wiadomo już, że aresztowanie gen. „Grota” było efektem zdrady Ludwika Kalksteina – Stolińskiego i całej siatki szpiegowskiej, utworzonej i osobiście prowadzonej przez Ericha Mertena, szefa tzw. Rollkommando, wydzielonej, operacyjnej grupy w warszawskim gestapo przeznaczonej do punktowych, szybkich uderzeń w ścisłe kierownictwo Polski Podziemnej. Motywacje tej zdrady nie są w pełni znane, ale szereg dowodów i jeszcze liczniejsze istotne poszlaki wskazują, że w przypadku niektórych osób była to zupełnie świadoma dezercja narodowa, polegająca na dosłownym ubraniu się w mundur niemiecki. Historia współpracy z Niemcami Kalksteina, Blanki Kaczorowskiej i Świerczewskiego dowodzi, że ich motywacje miały charakter psychologiczny i emocjonalny, praktycznie wykluczający zasadnicze znaczenie pobudek innej natury, np. materialnych (choć te zapewne także odegrały jakąś rolę, rzadko bowiem czyste zło nie jest zachłanne na wygody). Wspomniany Świerczewski miał mieć przy sobie, w trakcie przesłuchania przed wykonaniem wyroku przez AK, zdjęcie z Mertenem, z jego serdeczną dedykacją. Sam Kalkstein zaś, jak podają wiarygodne źródła konspiracyjne, po wydaniu gen. „Grota” w ogóle został przyjęty do pracy w siedzibie gestapo przy Al. Szucha, a Kaczorowskiej widocznie nie przeszkadzała ani obecność Mertena na jej przyjęciu weselnym po ślubie z Kalksteinem, ani zamieszkanie w niemieckiej dzielnicy w Warszawie, ani wreszcie dzielenie życia z gestapowcem. Pozostający w zażyłej przyjaźni z Kalksteinem, Merten otrzymuje srebrną papierośnicę z wygrawerowanymi trzema elementami: liczbami "97" i "100" oraz wizerunkiem ptaka. "97" to niemiecki, agenturalny numer Kalksteina, "100" – Świerczewskiego, ptak symbolizował Srokę, pseudonim konspiracyjny Blanki Kaczorowskiej.
 
Skuteczność grupy Kalksteina była potworna. Szacuje się, że dzięki niej Niemcy schwytali co najmniej kilkuset żołnierzy i współpracowników Polskiego Państwa Podziemnego, w tym znaczną część stanowili członkowie struktur wywiadu i kontrwywiadu. Kalkstein osobiście zaprowadził gestapo do domu, w którym ukrywał się szef Oddziału II KG AK ppłk. dypl. Marian Drobik ps. „Dzięcioł”. W wyniku działań zdrajców w pewnym okresie praktycznie przestał istnieć cały wywiad ofensywny AK. Ci, którzy wpadli w ręce Niemców, ginęli, przeważnie po barbarzyńskich śledztwach. O losach niektórych, jak na przykład właśnie ppłk. Drobika, jego poprzednika na stanowisku dowódcy „Dwójki” w najwyższym kierownictwie AK ppłk. dypl. Wacława Berki ps. „Brodowicz”, czy ppłk. dypl. Władysława Szczekowskiego ps. „Leszczyc”, szefa Wydziału O IIA – Wywiad Ofensywny „Stragan”, do dziś nie mamy pewnej wiedzy (najprawdopodobniej zostali rozstrzelani w Sachsenhausen, razem z gen. Stefanem Roweckim, tuż po wybuchu Powstania Warszawskiego). A przecież trzeba mieć świadomość, że zdrada grupy Kalksteina miała gigantyczną skalę tak osobową, jak i geograficzną. Dzięki niej gestapo schwytało setki informatorów AK na terenie całej Europy. Zginął kwiat wspaniałych Polek i wspaniałych Polaków, będących nie tylko wybitnymi specjalistami w pracy przecież chyba najtrudniejszej z trudnych, pracy w najgłębszej konspiracji, pracy w wywiadzie bezpośrednio w szeregach wroga, polegli ludzie, dla których, jak to w Warszawie na Placu Marszałka Józefa Piłsudskiego 17 kwietnia 2010 r. określił, żegnając Śp. Naszego Prezydenta, Maciej Łopiński, „słowa patriotyzm, pamięć historyczna, polska tożsamość nie były pustymi dźwiękami”. Zamordowano przyszłych, ale jedynie w naszych marzeniach, twórców wolnej Ojczyzny. Elitę. Autentyczną.
 
Kalkstein i Kaczorowska wojnę przeżyli. Ten pierwszy zdążył jeszcze walczyć w Powstaniu Warszawskim, po stronie tych, z którymi dziś nadzieje wiążą Tusk i Sikorski, oraz służyć w placówkach gestapo w Grójcu, Sochaczewie i Skierniewicach. Nadejście sowietów zastało go zaopatrzonego przez okupantów wcześniejszych, teraz odchodzących, w typowo wywiadowcze środki: pieniądze (w dolarach), radiostację i samochód. Ale z nową władzą zdrajca Kalkstein już walczyć nie zamierzał. Dla niego, i dla Kaczorowskiej, z którą już wtedy się rozstał, zaczynał się czas służby dla kolejnego pana, służby rychło dosłownej.
 
 
Komunistyczni poprzednicy dzisiejszych premiera i szefa MSW, podówczas nazywani inaczej (choć zarówno faktyczny cel PZPR, jak i „profil” osobowościowy ścisłego kierownictwa MBP, dają dziś asumpt do klasycznego déjà vu), udawali, że ścigają prawdziwych wojennych zdrajców. O ile jednak „prawo” tych poprzedników dla bohaterów z AK, NSZ, czy WiN oznaczało przeważnie śmierć i haniebny pochówek, o tyle dla Kalksteina i Kaczorowskiej było więcej niż łaskawe. Pierwszy wyszedł po 12 latach więzienia, druga spędziła za kratami pięć i pół roku. To kary lepiej pokazujące czym (bo nie – kim) są dla Polski tacy ludzie, jak Kwaśniewski, Miller, Kalisz i reszta tego komunistycznego dzisiejszego bagna, chełpiący się niesieniem sztandaru uszytego i podniesionego w czasach pierwszych zaszeregowań tow. „Wolskiego”. Pokazujące także do jakiego stopnia może być zdegenerowana i antypolska władza nazywająca się przymiotnikiem „polska”, właśnie. Władza w każdych czasach. A dziś, DZIŚ, 1 LIPCA 2014 R., GDY PISZĘ TE SŁOWA, szczególnie.
 
Ta dla zdrajców łaskawość antenatów bandy od „policzenia głosów” 4 czerwca 1992 r., ta gorliwość w rozciąganiu amnestii na ludzi tak złych z natury, nie były jednak, jak się to dzieje dziś, podyktowane chorą ideologią wybaczania zbrodniarzom i prześladowania (niekoniecznie w formie karnej, ale wystarczy, że podatkowej) spokojnych obywateli. Dla opisywanej dwójki ludzi, rzeczywistych, w setkach ofiar liczonych, demonów śmierci, komuniści byli wyrozumiali nie bezinteresownie. Oboje w więzieniu stali się tzw. agentami celnymi; bardzo „gęsto” donosili na współwięźniów. Wychodząc z murów Strzelc Opolskich (on) i bydgoskiego Fordonu (ona), nie wyszli ze służby dla komunistycznej bezpieki. Jak wielu przed nimi, jak wielu po nich, jak wielu dziś – z tego tytułu będących u władzy. Jak ci, którzy świadomie lub nie dostarcza-li/-ją? informacji Tomaszowi Turowskiemu.
 
Kończąc wątek Kalksteina – Kaczorowskiej, i nawiązując do początkowych zdań tego wpisu, chciałbym by wybrzmiała prawda o tym, jak potrafią się zachowywać faktyczni zdrajcy narodu w sytuacji zmiany ustroju politycznego. Kaczorowska nie miała żadnego problemu z uznaniem, że komuniści są tak samo warci świadczenia im usług, jak wcześniej hitlerowcy. Donosiła tak Departamentowi II, jak i I SB, tym strukturom, które dziś reprezentują w obrończych mowach Czempiński i Makowski, a pewnie także, w tzw. sercu, chociażby niejacy Zemke i Barcikowski, ostatnio ekspert WSI24 od włączania „play”w placówkach żywienia publicznego. Dawna „Sroka” podjęła współpracę z ideą ogólną, tj. zobowiązując się do donoszenia na każdy żywy organizm przejawiający jakąkolwiek wrogość wobec osławionego „systemu”. Swoją drogą to ciekawe, że może to jedyna zasługa takiej kanalii, jak Kaczorowska (czy Kalkstein, czy …, czy …, a może …, również i Boni, jak i …), która w sposób tak jaskrawy dowiodła równości komunizmu i nazizmu, równości Rosjan – Rosjan i Niemców – Niemców. Kalkstein był bardziej bezpośredni; komuniści uzyskali jego donosy za ordynarne donoszenie na wszystkich (najpierw), a potem dokładnie: polskie środowiska niepodległościowe „zamieszkałe” w Monachium. Czy to jest bezczelność, czy ortodoksyjne realizowanie planu wywiadowcy komunistycznego, faktem jest, iż Kalkstein zatrudnił się w Polskiej Misji Katolickiej w stolicy Bawarii. Był tam bibliotekarzem (tą profesją parał się także za murami Strzelc Opolskich). Najistotniejsze było jednak zapewnienie sobie poprzez liczne, także planowo wywoływane (np. udziały w niedzielnych mszach świętych, nauka języka niemieckiego [sic!] na kursach), kontakty z Polonią, w tym szczególnie środowiskiem Radia Wolna Europa, możliwości infiltracji wrogów komunizmu. I swoich osobiście, bo RWE wciąż przypominała o zdradzie Kalksteina w czasie wojny. To była więc, oprócz wysługiwania się reżimowi Jaruzelskiego, zemsta, zapewne także nieźle płatna, skoro osobą Kalksteina interesował się Kiszczak. Zasługi dawnego agenta gestapo i dzisiejszego konfidenta SB w zwalczaniu polskości musiały być nietuzinkowe. Bo i miał chyba wrodzoną nienawiść do Polski. W swoim życiu kilkakrotnie zmieniał narodowość, nazwiska, mundury, formacje, dla których służył, ale zawsze był w ważnych momentach w ważnych dla polskiej przyszłości miejscach, i zawsze BYŁ tam w roli zaprzedanego wroga tej przyszłości.
 
 
Tomasz Turowski urodził się już po wojnie. W Europie, i w Polsce, był podówczas dostępny tylko jeden totalitaryzm. Gdyby było ich więcej, to kto wie, jakimi by poszedł drogami. Ta, na której się znalazł jako dwudziestoparolatek, wystarczy do oceny. Jednoznacznej. Służył komunizmowi, a zatem walczył z Polską wolną i suwerenną,  w wywiadzie PRL. I nie była to praca banalna. To nie było nawet zaangażowanie, ten ubek poświęcał się z niespotykaną pasją. Można powiedzieć, że w jakimś sensie podarował niszczeniu polskości własne życie. Oczywiście nie dosłownie, bo tacy, jak on, jak Kalkstein starają się w stanie zdrady usytuować w taki sposób, by – straszliwie szkodząc innym – minimalizować ryzyko zagrożenia własnego bezpieczeństwa. Raz to może być schronienie się w szeregach odciętego od świata zewnętrznego gestapo, innym razem – wstąpienie do zakonu jezuitów, miejsca raczej modlitwy niż walki o przeżycie. Turowski jako taki zakonnik nie zajmował się sprawami drugorzędnymi. Stał się jednym z najważniejszych szpiegów ubeckich w głównych  centrach obozu wrogów ZSRS. W Rzymie i w Paryżu. Przede wszystkim jednak współkształtował sowiecką politykę najpierw dyskredytacji, a gdy to okazało się niewystarczające, izolowania Jana Pawła II. Dokładnie tak, jak rozkazali kremlowscy mocodawcy SB w rozkazie KC KPZR z 1979 r., nakazujący KGB, a zatem i Turowskiemu, wprost: „wykorzystanie wszelkich dostępnych możliwości, by zapobiec nowemu kierunkowi w polityce, zapoczątkowanemu przez polskiego papieża, a w razie konieczności – sięgnąć po środki wykraczające poza dezinformację i dyskredytację”. BYŁ i on w ważnym momencie w ważnym dla polskiej przyszłości miejscu. Obok wtedy największego autorytetu dla Polaków, przy największym i jedynym podówczas przywódcy Narodu. I TAKŻE był nie po to, by Mu pomagać. 13 maja 1981 r. także był na Placu Św. Piotra. Wtedy przekreślenie polskich nadziei na przyszłość się nie powiodło. Ojciec Święty przeżył, a wraz z Nim ocalała szansa na odzyskanie przez Polskę niepodległości i wyrzucenie – dosłownie i w przenośni – Rosjan z naszej Ojczyzny. 29 lat później szanse zostały unicestwione – strasznym stukrotnym powtórzeniem.
 
Podczas służby w Paryżu rozpracowywał bardzo prężny ośrodek wolnego, polskiego słowa Editions Spotkania oraz jego założyciela, Piotra Jeglińskiego. Wśród zadań Turowskiego było między innymi dekonspirowanie osób dystrybuujących wydawnictwa podziemne na obszarze ZSRS. W warunkach breżniewowskich oznaczało to dla takich kurierów śmierć.
 
10 kwietnia 2010 r., w efekcie decyzji Sikorskiego, Turowski jest na lotnisku smoleńskim. Człowiek Rosjan, zawsze tam, gdzie rozstrzyga się przyszłość Polski. Wielokrotnie podczas swej wiernej służby komunistom sowieckim odnosił sukcesy, czyniąc zło Polsce. Był groźny dla ludzi. I wtedy także stało się zło. Dla Polski chyba najgorsze z możliwych: zginęła większość autorytetów politycznych, wojskowych, i ludzkich, po prostu. A równocześnie cała elita posiadająca elementy realnej władzy w kraju i myśląca kategoriami polskiej racji stanu. Elita autentyczna. I przy tej śmierci był człowiek, który większość swego dorosłego życia służył sowieckim okupantom Polski i ich marionetkom w Warszawie pokroju Jaruzelskiego i Kiszczaka, ludziom, którym w niczym nie przeszkadzało zatrudnianie do szpiegowania polskich patriotów agentów gestapo. Człowiek, którego parę miesięcy wcześniej dyplomatą bezpośrednio odpowiedzialnym za wizytę Naszego Prezydenta w Katyniu, uczynił bydlak do dziś będący szefem MSZ.
 
Fakt powierzenia Turowskiemu misji organizacji wyjazdu Śp. Prezydenta Prof. Lecha Kaczyńskiego do Rosji tak ważnemu szpiegowi sowieckiemu, w najłagodniejszym przypadku świadczy o kompletnym braku profesjonalizmu Sikorskiego. Ale bardziej prawdopodobne jest to, że dla tej kanalii nie była obca wiedza o przeszłości Turowskiego i wybór kogoś takiego został podjęty z pełną świadomością. Wybór niewykluczone zresztą nie tylko przez Sikorskiego, a także i przez obrońcę spadkobierców GRU, za „chwilę”, po realizacji scenariusza wylotu gdzieś i już nie – powrotu Prezydenta, największego nad Wisłą beneficjenta zamachu smoleńskiego.
 
Sam Turowski, gdy prześledzimy jego losy „powojenne”, po 1989 r., i porównamy je z historią „pogestapowską” bohatera pierwszej części tego wpisu, wykazuje zadziwiająco (?; nie, to nie jest dziwne!) wiele cech wspólnych z Kalksteinem. Taki sam cynizm, taka sama bezczelność, taka sama pasja w służbie nowym panom, taka sama zawziętość w zemście. Ale jest jeszcze coś innego wspólne: okoliczności, w których przyszło im zmienić nazwiska, mundury, formacje … Okoliczności wybitnie sprzyjające dla zdrajcy: stan quasi – wolnego państwa, w rzeczywistości rządzonego przez oprawców Narodu. Z czego wzięła się zatem nasza bierność wobec takich postaw? Bierność, która stała się sprawcą jeszcze większej arogancji ewidentnego wroga Polski, zdolnego do żądania od współczesnego państwa, a de facto od nas wszystkich, podatników, odszkodowania za rzekome szkody lustracyjne?
 
 
O tym, gdzie my, jako Naród, jesteśmy ze swoją rzekomą suwerennością i wolnością, świadczyć może także fakt całkowitego utajnienia aż po dziś dzień dokumentacji przekazywanej przez Turowskiego do centrali SB w Warszawie (a więc i do Moskwy), chociażby z okresu jego działalności w Watykanie. Jakiego rodzaju zagrożenia dla współczesnych „aktywów” wywiadowczych RP może nieść ze sobą upublicznienie raportów komunistycznego agenta szpiegującego Polskiego Papieża? Ja nie znajduję innego wytłumaczenia dla tego od ponad 10 lat „zastrzegania zbioru specjalnego w IPN” (zastrzegania zresztą nie przez Instytut, ale ponoć niepodległe już tajne służby w rodzaju ABW, czy AW), niż chęć ukrycia dowodów udziału SB – zatem Jaruzelskiego i Kiszczaka – w co najmniej mataczeniu przy próbach wyjaśnienia zamachu na Jana Pawła II. Co najmniej, a najprawdopodobniej – wprost udziału w nim.
 
Przyjmowanie do pracy w MSZ powinno następować, jak by się mogło wydawać, w oparciu o przede wszystkim kryterium lojalności wobec Narodu Polskiego. Czy wykorzystywanie przez ludzi Kiszczaka, do niszczenia członków opozycji lat osiemdziesiątych, agenta gestapo, który podczas okupacji niemieckiej przyczynił się do śmierci setek patriotów, świadczy o tym, że PRL był bytem antypolskim? Niech ktoś dowiedzie, że to nie jest takie równanie. Czy uczynienie agenta sowieckiego wywiadu w Watykanie, działającego przeciw Janowi Pawłowi II, gwarantem bezpieczeństwa polskiego Prezydenta na terenie putinowskiej Rosji, opisuje mentalność szefa rzekomo polskiej dyplomacji? Tak, opisuje. To mentalność ministra, który każe swoim pracownikom spalić rzeczy osobiste jednej z ofiar zamachu w Smoleńsku, wpisując się także i tym czynem idealnie w systemowe, w pełni świadome, choć skrywane, działania rządu PO – PSL po zamachu, działania których równie symbolicznym znakiem jest decyzja administracyjna [sic!] podówczas jednego z najbliższych ludzi Tuska, ministra Boniego, o skremowaniu szczątek ludzkich odnalezionych na Siewiernym i przywiezionych do Polski. Ja, by wytłumaczyć takie zachowanie, nie znajduję doprawdy słów innych, jak te opisujące zdradę i czynną antypolskość, cywilizacyjnie (choć może powinno się tu użyć antynomii tego pojęcia) sytuujących ludzi pokroju Tuska, Boniego, czy Sikorskiego w tradycji Iwana Groźnego i jego rosyjskich naśladowców w XX w.
 
 
Merten i Alfred Spilker, szef Sonderkommando IV S w gestapo w Warszawie, podporządkowany jednak bezpośrednio dowódcy Policji Bezpieczeństwa i SD na obszar całej Generalnej Guberni, mieli bardzo precyzyjnie nakreślone zadania: dotrzeć do newralgicznych ogniw Państwa Polskiego, do ludzi, od których zależały decyzje, w tym te z punktu widzenia Niemców krytyczne – o zbrojnym oporze, o walce o pełną wolność i suwerenność Narodu Polskiego. Ich celem była likwidacja tych przywódców, likwidacja struktur konstytuujących przyszły byt, byt samodzielny, Polski. Kim jest, bo przecież nie „był”, Turowski? Dlaczego Jaruzelski, Kiszczak i ich – będąca w dużej mierze dziś u władzy – agentura, przecież doskonale sobie zdająca sprawę, jakiego pokroju zdrajcom służy, inwigilowali Jana Pawła II? Ze względu na Jego przełomowe dzieła teologiczne? Teoria tak prawdziwa, jak ta o przywdzianiu przez Kalksteina munduru SS w celu dotarcia do Hitlera i zabicia go. Gdy ginie jeden, dwóch członków najwyższego kierownictwa kraju, można (choć najpierw trzeba to, dla dobra śledztwa, wykluczać) mówić o przypadku. Jeśli w jednym ułamku sekundy (albo w tym ułamku i – podczas paru następnych godzin, w trakcie dobijania), państwo traci właściwie całą polityczną, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, elitę, pierwszym i jedynym punktem planu postępowania karnego powinno być przywołanie idei przyświecających ongiś, niestety, ale jednak, Mertenowi i Spilkerowi. I ich mocodawcom w Berlinie, Himmlerowi, Kaltenbrunnerowi i szefowi gestapo Müllerowi. Rachunek korzyści i strat po 10 kwietnia 2010 r. jest porażająco oczywisty: Rosja nie straciła nic, a zyskała więcej niż przychylne Putinowi władze nad Wisłą, Polska straciła co najmniej kilka lat rozwoju, a niewykluczone, że straty dotknęły zupełnie innej, absolutnie podstawowej sfery – perspektyw wolności i niepodległości Polaków. Jeśli zatem dziś ci sami ludzie, którzy wysyłali do zakładów psychiatrycznych nas wszystkich, twierdzących, że w Smoleńsku doszło nie do „zdarzenia lotniczego”, ale do zbrodni, z pełną powagą każą nam wierzyć w tezę o rosyjskim autorstwie „afery podsłuchowej”, pytam, czy to cynizm, czy „pożyteczny idiotyzm”? Dziś Rosja jest na Krymie i na wschodniej Ukrainie, a my wciąż nie mamy ani gazoportu, ani żadnych realnych gwarancji bezpieczeństwa. Wtedy – niemożliwość zamordowania suwerennego, myślącego o dobru Ojczyzny Prezydenta, dziś – możliwość ujawnienia rozmów dowodzących tego, o czym każdy rozumny Polak i tak wiedział: że PO i PSL są zdolne ordynarnie sfałszować wybory, by tylko utrzymać się u władzy.
 
 
Polska w trudnych momentach trwała w sercach i umysłach. Po 10 kwietnia 2010 r. nie morduje się polskich patriotów (przynajmniej w skali masowej …), ale poziom zdziczenia władzy i bagno kłamstwa funkcjonującego w życiu publicznym są świadectwem, że chyba takich trudnych chwil znów doczekaliśmy. I znów to nasze serca i umysły zdecydują, czy przeniesiemy do lepszych czasów Naszą Ojczyznę.
 
 
O Polsce warto myśleć. I dla Niej pracować.

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. z archiwum portalu

Sikorski od Anodiny
(..)
Mało znany jest fakt, że Sikorski i Tusk w imię dobrych stosunków z Rosją proponowali Kremlowi nie tylko inspekcje rosyjskie w amerykańskich bazach w Polsce, ale także objęcie ich stałym monitoringiem kamer przemysłowych, do którego dostęp mieli mieć Rosjanie (sic!). W tym kontekście trudno nie przyznać racji Jarosławowi Kaczyńskiemu, który określił kurs obecnej ekipy jako budowanie kondominium rosyjsko-niemieckiego. Nie dziwi również traktowana jako pomyłka deklaracja Bronisława Komorowskiego w kampanii prezydenckiej o ustaleniu z premierem Tuskiem daty wystąpienia z NATO. Jeśli była to pomyłka to wyłącznie freudowska ujawniająca prawdziwe intencje obecnej ekipy. Nie jest więc przypadkiem, że Polska Tuska i Komorowskiego jest członkiem NATO tylko na papierze, której w obecnym roku obcięto natowskie fundusze na reorganizację armii. Nie jest przypadkiem także nieobecność (bez podania przyczyn) szefa Paktu Północnoatlantyckiego na szczycie w Warszawie. Była to rzecz bez precedensu w całej historii NATO.

Otoczenie prezydenta Komorowskiego oraz rządu Tuska stanowi rosyjska (a często jeszcze sowiecka) agentura wpływu. Wykorzystywani są wysocy funkcjonariusze tajnych służb peerelowskich i wywiadu komunistycznego, jak np. płk wywiadu MSW Tomasz Turowski, który „organizował i zabezpieczał” z ramienia MSZ wizytę prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu. Sikorski wiedział kim był Turowski.

W 2009 r. Aleksander Gudzowaty mówił o rosyjskim agencie wpływu „Wysokoje Lico” zasiadającym w ławach rządowych. Właściciel „Bartimpexu” nie podał personaliów, stwierdził jedynie, że „rozwiązanie jest prościutkie”. Faktycznie, z perspektywy tragedii smoleńskiej i poprzedzającej ją nagonki na Głowę Państwa ze strony rządu i Bronisława Komorowskiego przy czynnym współudziale ambasadora Rosji Grinina rozwiązanie wygląda na arcyboleśnie „prościutkie”.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl